niedziela, 31 lipca 2011

"Camelot" sezon 1 (i prawdopodobnie ostatni)


„Camelot” to serial reklamowany jako adaptacja legend arturiańskich przystosowana do potrzeb współczesnego widza. Nie trafiłam jeszcze na ekranizację opowieści o Arturze, która w pełni by mnie zadowalała, więc tym chętniej zabrałam się za oglądanie pierwszego odcinka. Oj, jak srodze się rozczarowałam- ale po kolei.
Największą rolę w ocenie filmu (lub serialu) odgrywa dla mnie obsada- czasem samą grą aktorską da się uratować nieciekawy film. W obsadzie „Camelotu” znalazłam sporo znanych przeze mnie wcześniej nazwisk- choćby Josepha Fiennesa, Evę Green, Jamiego Campbell Bowera czy też Sinead Cusack. Jak widać samo nazwisko nie wystarczy- „Camelot” straszy aktorską klapą. Poczynając od głównych postaci, kończąc na pobocznych- nikt, absolutnie nikt nie zapada w pamięć, postacie są bezbarwne, pozbawione polotu i charyzmy. Artur grany przez Jamiego Campbell Bowera pasuje jak pięść do nosa- na miejscu poddanych czym prędzej wszczęłabym bunt by wyłonić nowego króla. Pomijając wygląd aktora (podziwiam, że potrafił utrzymać miecz tymi wątłymi ramionami)- zawodzi także aktorsko. Kreacja Morgany wyglądała zachęcająco- niepokojąca uroda Evy Green pasuje idealnie do tej roli. Jakże mylne było moje pierwsze wrażenie- widz otrzymuje Morganę przerysowaną aż do bólu, przejaskrawioną, teatralną. Wreszcie wisienka na torcie- Merlin. Od zawsze byłam zdania, że talent aktorski powędrował do starszego brata Josepha Fiennesa, aczkolwiek i młodszemu Josephowi trudno było odmówić pewnej dozy uroku (chociażby w „Zakochanym Szekspirze”). Urok prysł jak bańka mydlana, Fiennes biega po Camelocie z trudną do zidentyfikowania miną i zasadniczo na tym kończy się jego rola. Gdzie się podział największy czarodziej w historii? Nie wiem, na planie filmowym „Camelotu” go zabrakło. Nad resztą aktorów już znęcać się nie będę (chociaż mam na to ochotę ;)).
Nie mniejszy zawód zapewnia sama fabuła. „Camelot” jest przeraźliwie nudny, rozwleczony, bez pomysłu. Akcja zmierza do nikąd, brakuje jakiegokolwiek celu przedstawianych zdarzeń. 50-minutowy odcinek dłuży się jak „Moda na sukces” (dla porównania- odcinki konkurencyjnej „Gry o tron” mijały mi w błyskawicznym tempie).
Jedynymi plusami tej produkcji są całkiem ładne zdjęcia i klimatyczna muzyka. To zdecydowanie nie wystarczy, żeby ratować „Camelot” w moich oczach. Z pewnością nie sięgnę po drugi sezon- zresztą zdaje się, że takowego nie będzie, na chwilę obecną serial został anulowany (czemu nietrudno się dziwić).  
„Camelotu” nie polecam, chyba, że jako środek nasenny. Najwidoczniej nie należę do zaszczytnej grupy współczesnych widzów, do której kierowano tę produkcję. Lepszym serialem oscylującym wokół tematyki arturiańskiej jest chociażby „Merlin” BBC- schematyczny aż do bólu, nieco infantylny (w końcu to produkcja familijna), ale przyjemny i humorystyczny.
Oglądaliście? Jak wrażenia?

środa, 27 lipca 2011

Wygrywajka zakładkowa

Ostatnio czytanie idzie mi dość opornie, a co za tym idzie- momentami się nudzę. Przekleństwo bezczynności dopadło mnie wczoraj wieczorem, postanowiłam więc zaradzić mu w dość prosty sposób- tworząc nową zakładkę. Wyciągnęłam kolekcję ołówków, kredki (w zasadzie to jedną ;)), karton i zabrałam się do pracy. Efekt mojego twórczego szału możecie zobaczyć poniżej- ot, taki sobie koteczek ;)


A teraz przechodzę do sedna- jak wiadomo każdy mól książkowy potrzebuje niezliczonej ilości zakładek :) Jeśli więc macie ochotę zdobyć prezentowaną przeze mnie zakładkę wystarczy wpisać w komentarzu tradycyjne „Zgłaszam się”. Standartowo- jeśli zgłosi się więcej niż jedna osoba przeprowadzę losowanie. Wszystkich chętnych bez blogów proszę o pozostawienie adresu email.
Będzie mi bardzo miło, jeśli dodacie mnie do obserwowanych i zamieścicie banner na swoim blogu, ale nie są to warunki konieczne- nikogo ścigać nie zamierzam :) Wystarczy wpis w komentarzu.
Zgłoszenia przyjmuję do 10 sierpnia do północy, potem przeprowadzę losowanie.
Pozdrawiam!

poniedziałek, 25 lipca 2011

"Gra o Tron" sezon 1


Ostrzegam lojalnie- dzisiaj będzie egzaltowanie. A wszystko to za sprawą serialu HBO „Gra o Tron”- na sam dźwięk tej nazwy wpadam w zachwyt i euforię. Od ostatniego odcinka siedzę jak w transie, zdolna jedynie mamrotać "chcę więcej!". Nie tak dawno zachwycałam się książką Martina, przyszedł czas na jej ekranizację. (I tak moi mili rodzi się nowa obsesja ;))



Jako, że najnowsza produkcja HBO cieszy się ogromną popularnością zarys fabuły pewnie już wszyscy znacie- królewskie intrygi, wojny między potężnymi rodami, knowania, jakieś Żelazne Trony, a jakby tego było mało- na deser nadprzyrodzone istoty za wielkim murem na północy. Raz zagłębisz się w świat "Gry o Tron" i już nie opuścisz go obojętny.



Aktorsko- fenomenalnie. Wstaję z miejsca i nagradzam owacjami na stojąco ludzi odpowiedzialnych za castingi- aktorzy dobrani doskonale, poza jednym małym wyjątkiem o którym za chwilę. Moim największym odkryciem jest Peter Dinklage w roli Tyriona Lannistera. Karzeł z miejsca podbił moje serce lądując na pierwszym miejscu ulubionych bohaterów, a Peter wzniósł tę postać nawet o szczebel wyżej. Najbardziej charyzmatyczny, niejednoznaczny i fascynujący człowiek w produkcji- jak widać w małym ciele potrafi zmieścić się ogromny talent. Kolejna kreacja, o której koniecznie trzeba wspomnieć to Eddard Stark- w tej roli znany i lubiany Sean Bean. Tego pana chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Ktoś jeszcze? Ano tak- Michelle Fairley jako Catelyn Stark, Iain Glein (Ser Jorah Mormont), Nikolaj Coster-Waldau w roli Jaimego Lannistera (aktor z miejsca obwołany sobowtórem Księcia z Bajki ze „Shreka”- przyznajcie szczerze, porównanie niezaprzeczalnie trafne- klik!) i Aidan Gillen (Littlefinger)… Mogę wymieniać bez końca. Mocną stroną obsady są również młodzi aktorzy- Emilia Clarke (Daenerys), Maisie Williams (Arya Stark), Richard Madden (Robb Stark), Kit Harington (Jon Snow) czy Jack Gleeson (Joffrey Baratheon).  Potwierdzam, ostatniego kandydata należałoby jak najszybciej pozbawić tej blond głowy (na ekranie, bez uszczerbku dla aktora- aż taką sadystką jeszcze nie jestem ;)). Ponoć sam Martin napisał do Jacka „Byłeś świetny. Wszyscy cię nienawidzą.”, a ja mogę tylko podpisać się pod tymi słowami. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi Gleeson ma twarz stworzoną do tego, żeby go nienawidzić (i tak, wszyscy kochają ziać nienawiścią do księcia Joffreya). A żeby wzbudzić ogólnoświatową antypatię trzeba jednak posiadać odrobinę tej cechy nazywanej talentem aktorskim. Kto więc nie spełnił moich oczekiwań? Lena Headey w roli Cersei Lannister- sama postać jest szalenie ciekawa, niestety aktorka zadręcza widza wiecznie zbolałą miną. Po kobiecie z dość okazałą filmografią spodziewałam się lepszej gry.



O aktorach dość, czas na resztę egzaltacji. HBO jak to HBO nie zawiodło pod względem scenografii, kostiumów i zdjęć: dopracowane, klimatyczne, czyli dokładnie takie jak być powinny. Dodajcie do tego mistrzowskie dialogi, niektóre żywcem wyjęte z książki. Należałoby wspomnieć także parę o muzyce- melodia z czołówki chodzi za mną od paru tygodni, doczekała się nawet kilku coverów na youtube (polecam zwłaszcza wersję skrzypcową). Jak wiadomo naśladownictwo jest najwyższą formą pochlebstwa, niech więc ten fakt świadczy o wspaniałości kompozycji Ramina Djawadi.



Jeśli uchowały się jeszcze zbłąkane duszyczki nieznające dotychczas „Gry o Tron”- polecam nadrobić jak najszybciej. Warto zacząć od książki, unikając w ten sposób utraty jakiejkolwiek aluzji- sama tak zrobiłam i przyznaję, że inaczej przegapiłabym co poniektóre wzmianki. Z ogromną niecierpliwością czekam na kolejny sezon i wydanie dvd- taką perełkę muszę mieć w domowej filmotece.
Winter is coming!
Na koniec filmik, którego nie potrafiłam sobie darować: czyli czemu wszyscy uwielbiają Tyriona (i kochają nienawidzić Joffa) :) "I'm telling mother! Oh!" :D

sobota, 23 lipca 2011

"Last minute" Sylwia Kubryńska

„Agnieszka jest trzydziestolatką „po przejściach”. Straciła kochanka, pracę, zaczyna jej szwankować zdrowie. Przyjaciółka wymyśla dla niej podróż terapeutyczną do Afryki. Za małe pieniądze, bo w trybie „last minute” wyprawiają się obie do słonecznej Tunezji. Tam Agnieszka poznaje Haithema i postanawia nie wracać do Polski. Niestety, rzeczywistość okazuje się nie być taka piękna…”
Lektury, które wybieram nieodłącznie wiążą się z aurą, która aktualnie panuje za oknem- jesienią i zimą chętnie sięgam po ponure, ciężkie tomiszcza, wiosną i latem zaś- po te z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych. Tegoroczne lato bywa wyjątkowo kapryśne, jednakże korzystając z ulotnych chwil, kiedy to słońce łaskawie zamajaczy na niebie chwyciłam „Last minute” autorstwa Sylwii Kubryńskiej.
Głównym wątkiem powieści jest romans, między wspomnianą w opisie „trzydziestolatką <<po przejściach>>” a poznanym na wakacjach Tunezyjczykiem. Nigdy nie należałam do grona zwolenników romansów- o ile wątki romantyczne same w sobie lubię, o tyle natychmiast odrzucam wszelkie książki w których są one wątkiem jedynym.  Miłość polsko-arabska w „Last minute” ukazana jest dosyć banalnie, bez większego polotu, wręcz sztampowo. Na szczęście w prozaiczną historię pisarka zdecydowała się wpleść inne, poboczne wątki, dla mnie zdecydowanie ciekawsze- interesujące, skomplikowane relacje rodzinne, zmagania z chorobą czy nietypową przyjaźń. Gdyby nie one zapewne odłożyłabym powieść po paru stronach.
Autorka wykreowała realistycznych bohaterów- niezbyt zapadających w pamięć, to fakt, ale wystarczająco prawdziwych aby nie denerwować czytelników uczulonych na zjawisko Mary Sue w literaturze, takich jak ja. Nie obdarzyłam nikogo sympatią, obyło się i bez negatywnych uczuć- zapewne w niedługim czasie zapomnę nawet jak miały na imię główne postaci.
Styl pisarki jest niezwykle lekki i prosty, na mój gust nawet zbyt prosty. Uwielbiam sposób pisania znany chociażby z wiktoriańskich powieści- nieco przyciężkawy, zmuszający do zwolnienia tempa czytania aby nie pogubić się w słowach. Sylwia Kubryńska stworzyła książkę zupełnie inną: pełną potocznych zwrotów, zdań po których z łatwością możemy przeskoczyć wzrokiem bez zbytniej straty dla samej lektury. Jakkolwiek nie przepadam za taką formą muszę przyznać, że w przypadku „Last minute” sprawdziła się znakomicie.
Naprawdę ciężko mi ocenić tę książkę, nie umiem nawet stwierdzić czy mi się podobała. „Last minute” jest lekturą zupełnie inną od tych, po które sięgam na co dzień, dlatego też niezupełnie odnalazłam się w jej klimacie. Z drugiej strony czytało mi się ją sprawnie, szybko i z przyjemnością. I z tym niezbyt inteligentnym stwierdzeniem decyzję czy sięgnąć po książkę pani Kubryńskiej pozostawiam wyłącznie Wam.
Ode mnie: 3,5/6
Za egzemplarz recenzyjny dziękuję wydawnictwu Nowy Świat.

środa, 20 lipca 2011

One Lovely Blog Award

 

Ostatnio krążące po blogach One Lovely Blog Award dopadło i mnie- a to za sprawą nominacji przez sześć przemiłych blogerek: sardegnę, Pannę_Indywiduum, Immorę, Soulmate, enedtil i Klaudię Karolinę. Wszystkim wymienionym osobom ogromnie dziękuję raz jeszcze, nie spodziewałam się aż tylu nominacji :)
Aby tradycji stało się zadość wklejam zasady:
  • napisz u siebie podziękowania i wklej link blogera, który cię nominował,
  • napisz o sobie siedem rzeczy,
  • nominuj szesnaście innych, cudownych blogerów (nie można nominować osoby, która cię nominowała),
  • napisz im komentarz, by dowiedzieli się o nagrodzie i nominacji. 
Punkt pierwszy spełniony, czas na drugi. Pisałam niedawno całkiem sporo o sobie, ale skoro takie są zasady uzewnętrznię się po raz kolejny.

1. Nie lubię książek bibliotecznych. Uwielbiam przebywać w samych bibliotekach, ale nie lubię wypożyczać książek- natura chomika bierze górę, po prostu uwielbiam sam fakt posiadania tomiszczy.
2. Moim ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu, oprócz czytania książek oczywiście, jest oglądanie filmów i seriali. Ostatnio częściej sięgam po to drugie- wszakże „Gra o Tron” i „Czysta krew” same się nie obejrzą ;) Uwielbiam wszelkie kostiumówki, filmy historyczne, dramaty. Za to ciężko zmusić mnie do obejrzenia komedii romantycznej. Gdybym mogła codziennie chodziłabym do kina.
3. Uwielbiam starocie. Ogromnie podobają mi się ubrania w stylu retro i vintage, szkoda, że średnio do mnie pasują ;) Zadowalam się jedynie skromnymi dodatkami- kieszonkowy zegarek noszony na szyi to mój ulubiony element stroju.
4. Chciałabym zacząć czytać po angielsku i oglądać filmy angielskojęzyczne bez napisów. Do pierwszego powoli się przygotowuję kupując odpowiednią literaturę. Filmy zaś zaczynam oglądać z angielskimi napisami- za głucha jestem, żeby zrozumieć co poniektórych aktorów ze specyficznym akcentem ;)
5. Kocham lakiery do paznokci. I pachnące kosmetyki- wszelkie balsamy, płyny do kąpieli, masła do ciała i całą resztę.
6. Ogromnie podobają mi się rude włosy- zazdroszczę wszystkim rudzielcom ;)
7. Jak każdy rasowy mól książkowy marzę o ogromnej prywatnej bibliotece- bujany fotel, kominek (średnio bezpieczne, ale jakie klimatyczne!), puchowy dywan. Może kiedyś będzie mnie stać na taki kaprys ;)

Na koniec moje nominacje. Czemu tylko 16?! Wybór ciężki, bo blogów, które uwielbiam odwiedzać jest co najmniej dwa razy tyle.
Część z Was zapewne zamieszczała już posty o zabawie, ale to niczemu nie szkodzi ;) Kolejność oczywiście przypadkowa:
10. KamCia
13. kasandra_85 (wiem, że nie bierzesz udziału w zabawie, ale i tak musiałam Cię wyróżnić)
14. Deline
16. dm1994
Uff ;)

niedziela, 17 lipca 2011

"Przywoływacz Dusz" Gail Z. Martin


„Wygodne życie Martrisa Drayke’a, drugiego syna króla Bricena z Margolanu, legło w gruzach, gdy jego starszy, przyrodni brat Jared wraz z mrocznym magiem Arontalą zabijają króla by przejąć tron.
Tris ucieka z trójką przyjaciół: Soteriusem, kapitanem gwardii, Carroway’em nadwornym mistrzem bardów oraz Harrtuckiem, królewskim gwardzistą. W świecie, w którym duchy ukazują się otwarcie i wpływają na sprawy żywych ludzi, Tris skrywa głęboko tajemnicę. Podejrzewa, iż może być spadkobiercą magicznej mocy swojej babki, która była potężną czarodziejką. Taka magia uczyniłaby z Trisa Przywoływacza Dusz, obdarzonego rzadkim magicznym darem pozwalającym na pośredniczenie pomiędzy żywymi a umarłymi.”
Mój apetyt na fantasy rośnie, więc aby nieco go zaspokoić sięgnęłam po „Przywoływacza Dusz” Gail Z. Martin. Liczyłam na nieskomplikowaną rozrywkę, odpowiednią na okres wakacyjny i w tej kwestii powieść sprawuje się znakomicie.
Fabuła książki nie może szczycić się mianem oryginalnej- stosowane przez autorkę chwyty wszyscy dobrze znają. Na pomysł królewskiego bohatera zmuszonego do ucieczki przed tyranią członka rodziny już dawno wpadli bracia Grimm, tworząc baśń o pięknej królewnie Śnieżce, jakieś 200 lat temu. Świta Trisa przypomina chociażby tę z legend arturiańskich, a złych czarnoksiężników pragnących zawładnąć światem mieliśmy wcześniej mnóstwo. Pisarka tworzy opowieść nieco banalną, mocno uproszczoną  i wyidealizowaną, jakby w konwencji baśni. Aczkolwiek ja baśnie lubię i nijak mi to nie przeszkadza.
Niestety w przypadku prozy Gail Z. Martin mamy do czynienia z bohaterami czarno-białymi. Albo dobrzy i szlachetni, albo złe paskudy, które należałoby prędzej czy później ubić dla zachowania harmonii świata. Niektórzy bohaterowie, jak najemnik Vahanian, próbowali się wyrwać z tego papierowego schematu, ale szczerze powiedziawszy kiepsko im to wyszło. Jednakże sztuczność bohaterów nie przeszkadza w darzeniu ich sympatią, grupkę Trisa polubiłam zdecydowanie.
Pomarudziłam to teraz czas na pochwały- pisarka posiada lekkie, zgrabne pióro, a przez to potrafi wykreować naprawdę wciągającą historię. „Przywoływacz dusz” to książka ponad pięciuset stronicowa, a mimo to pochłania się ją błyskawicznie. Zanim się spostrzegłam dobrnęłam do ostatniej strony. Autorka stworzyła niezłą koncepcję Przywoływaczy Dusz i świata duchów, ogółem nie mam nic do zarzucenia magicznej otoczce.
Pomimo wielu wad… ja po prostu lubię takie historie.  Z chęcią poznam ciąg dalszy dziejów Trisa i jego przyjaciół, chociaż już teraz jestem niemalże pewna, że wiem jak skończy się ta opowieść.
Ode mnie: 4,5/6
***
I jestem z powrotem. Niedługo wezmę się za nadrabianie zaległości na Waszych blogach, a trochę tego jest ;)

wtorek, 5 lipca 2011

"Gra o Tron" George R. R. Martin


„W Zachodnich Krainach o ośmiu tysiącach lat zapisanej historii widmo wojen i katastrofy nieustannie wisi nad ludźmi. Zbliża się zima, lodowate wichry wieją z północy, gdzie schroniły się wyparte przez ludzi pradawne rasy i starzy bogowie. Zbuntowani władcy na szczęście pokonali szalonego Smoczego Króla, Aerysa Targaryena, zasiadającego na Żelaznym Tronie zachodnich Krain, lecz obalony władca pozostawił po sobie potomstwo, równie szalone jak on sam. Tron objął Robert – najznamienitszy z buntowników. Minęły już lata pokoju i oto możnowładcy zaczynają grę o tron…”
Znacie to uczucie, kiedy książka całkowicie wciąga Was w swój świat? Kiedy razem z bohaterami świętujecie zwycięstwa i mężnie znosicie gorycz porażki? Kiedy najchętniej stanęlibyście u boku ulubionego bohatera by razem przeżywać opisywane na kartach powieści przygody? Oto przed Wami „Gra o Tron”, dzieło, dzięki któremu miałam ochotę chwycić miecz w swoje cherlawe odnóża, wdziać połyskującą zbroję i samemu stanąć w szranki w starciu o królewską koronę.
Żaden opis nie jest w stanie oddać złożoności fabuły „Gry o Tron”, więc nawet nie podejmuję próby stworzenia takowego. W tej kwestii powieść przypomina hydrę- utniesz jeden łeb, a na jego miejsce wyrastają dwie nowe głowy. Analogicznie- Martin kończy wątek, aby za chwilę zaskoczyć czytelnika kolejnymi.
Siłą powieści nie jest język- nie oszukujmy się, fan fantasy nie szuka literackich uniesień przy zaczytywaniu się w słowach autora, ważniejsza jest sama akcja. A tej u Martina nie brakuje- porwania, bitwy, zdrady, knowania, fabuła ani na chwilę nie zwalnia. Światem wykreowanym przez autora można się zachłysnąć, można, a nawet trzeba w niego wsiąknąć całym sobą, pozwolić uwieść się klimatycznej rzeczywistości. Struktura „Gry o Tron” przypomina ogromną szachownicę- jeden błędny ruch i wylatujesz z gry. Odpowiednie rozegranie partii- pozostajesz w rozgrywce. Pisarz serwuje nam powieść bogatą w detale, drobne szczególiki tworzące oryginalny świat sagi „Pieśni Lodu i Ognia”. To chyba o takich ludziach zwykło się mawiać, że mają łeb jak sklep ;)
Najmocniejszą stroną książki są jej postacie- wszystkie żywe, nieszablonowe i będące absolutnym przeciwieństwem papierowych ideałów. Można ich kochać, można nienawidzić, ale trudno pozostać obojętnym. Zżyłam się okropnie z Daenerys i Aryą, pokochałam poczucie humoru karła Tyriona, zwróciłam uwagę na posiadającego niesamowity potencjał Jona. Nie obyło się i bez negatywnych emocji- księciem Joffreyem najchętniej trzepnęłabym parę razy o ścianę, chociaż bez nadziei na poprawę jego zachowania.  
Pragnę uspokoić wszystkich przeciwników fantasy- „Gra o Tron” to modelowy przykład podgatunku low fantasy, książkach fantastycznych o małej zawartości procentowej fantastyki. Może warto przełamać opory i sięgnąć po sagę Martina, nawet jeśli nie zaliczacie się do grona fanów tego gatunku?
„Grę o Tron” stawiam na honorowym miejscu w mojej skromnej biblioteczce i bezzwłocznie dodaję do listy ulubionych dzieł literackich. Wszystkich tych, którzy nie zapoznali się jeszcze z prozą Martina zachęcam gorąco, może powieść porwie Was tak jak i mnie.
Panie Martin, mogę duszę diabłu zaprzedać o ile skończy pan swój genialny cykl. Ku uciesze rzeszy fanów. Obiecuję ołtarzyki, pomniki o jakich się Świebodzinowi nie śniło i dozgonne uwielbienie.  A teraz wybaczcie, idę krzewić martinoholizm
Ode mnie: 6/6
Na koniec mapka świata Martina- może być przydatna podczas lektury :)

***
Pogoda się poprawiła, a co za tym idzie- wyjeżdżam. Tym razem na pewno ;) Znikam do przyszłego weekendu, zaszywam się w lesie z pokaźnym stosem książek. Recenzje i nadrabianie zaległości na Waszych blogach jak tylko wrócę :) Trzymajcie się ciepło ;)

sobota, 2 lipca 2011

"Józefina i Napoleon" Sandra Gulland


„Druga część trylogii Sandry Gulland o Józefinie B. rozpoczyna się w 1796 r. w Paryżu, w chwili, kiedy bohaterka uświadamia sobie, jak będzie wyglądało jej życie z niedawno poślubionym Korsykaninem, Napoleonem Bonaparte, nowo mianowanym dowódcą Armii Włoch. Z zapisków w jej dzienniku oraz z namiętnych listów miłosnych słanych do niej przez Bonapartego wyłania się obraz zaradnej, obdarzonej współczującym sercem kobiety, której życie przypadło na jeden z najbardziej burzliwych okresów w historii Europy. Towarzyszymy jej w pełnych przepychu salach balowych i pałacowych sypialniach, przenosimy się na przesiąknięte krwią pola bitew z kampanii prowadzonych przez jej męża. Oczyma Józefiny obserwujemy marsz Napoleona do władzy, polityczne intrygi i zdradzieckie postępki rządzących, niektórym z najbliższych jej osób przynoszące śmierć albo ruinę, innym zaś triumf i wywyższenie. Ich skutki wpłyną także na losy przyszłej cesarzowej Francji.”

Moją recenzję pierwszego tomu możecie przeczytać tutaj.
Czytelniku, pozwól za mną. Chwyć moją dłoń, poprowadzę Cię do świata Francji końca XVIII wieku, kraju wciąż owładniętego rewolucją, zmagającego się z niestabilnością gospodarczą, ogarniętego niepokojem o chwiejną przyszłość. Podążaj moim śladem po schodach do paryskiej posiadłości, przez drzwi uchylone przez służącego w obcisłej liberii, a teraz na wprost, do salonu oświetlonego światłem świec w mosiężnych kandelabrach. Cóż za tłum, nieprawdaż? Zapewne zwróciłeś uwagę na parę w samym centrum- urodziwą kobietę w muślinowej sukni i niepozornego mężczyznę w postrzępionych bryczesach u jej boku. Tak, to właśnie sam Napoleon Bonaparte z żoną Józefiną, dwie główne figury na planszy ówczesnej Francji.
Widzisz ten tom na półce nad kominkiem? Tak, ten ze stylizowanym literami na okładce. To dziennik Józefiny, śmiało weź go, na pewno nie będzie zła. Zanurz się w intymne wyznania niepowtarzalnej kobiety, poznaj tajemnice jej niezwykłego życia, rozkoszuj myślami przelanymi na papier. Zapiski, które trzymasz dotyczą ponad czterech lat z życia Kreolki, okresu bodajże najbardziej kontrowersyjnego dla niej samej.
Nadal się wahasz otworzyć ten dziennik? Nie ma takiej potrzeby, śmiało, historia wciągnie Cię bez końca. Wkrótce razem z Józefiną będziesz przeżywać spiski i knowania, które musiała utrzymać w tajemnicy, jej perypetie z niechybnie najbardziej gwałtownym Korsykaninem, mężem Napoleonem oraz rozterki rodzinne. Dzięki błyskotliwym uwagom i znakomitemu stylowi Józefiny zgłębisz drogę Napoleona do przemiany Francji w republikę, oczywiście z wspierającą go żoną u boku. Daj się oczarować. Warto.
Vive Bonaparte, vive la République!
Ode mnie: 5,5/6
Za egzemplarz recenzyjny dziękuję wydawnictwu Bukowy Las.
***
Stało się, wyjeżdżam jutro w rejony, gdzie psy zwykły szczekać inną częścią ciała niż zwykle, a co za tym idzie znikam z świata blogowego na najbliższe dwa tygodnie. Doprawdy szczerze wątpię, że uda mi się znaleźć sieć Wi-fi, do której mogłabym się podłączyć, tak więc najbliższa recenzja po moim powrocie z głuszy. O ile insekty zostawią mnie w spokoju.
Po długich dywagacjach zdecydowałam w końcu, które książki zabieram ze sobą. Czeka mnie głównie spotkanie z fantastyką, na którą ostatnio mam ogromną ochotę. Poza tym już drżę na samą myśl ile recenzji do przeczytania będzie na mnie czekało po powrocie ;) Tak więc, aby pozostać we francuskich klimatach- à bientôt!



***

I chyba jednak nie jadę :D Pogoda pod psem, nie ma sensu ;)

 
Wordpress Theme by wpthemescreator .
Converted To Blogger Template by Anshul .