poniedziałek, 29 sierpnia 2011

"Saga Sigrun" Elżbieta Cherezińska


Wydawać by się mogło, że trudno znaleźć oryginalny sposób na przedstawienie realiów dawnej Skandynawii- tematyka mężnych wojów o długich brodach z toporami w ręce była wałkowana nie raz. A wystarczyło przedstawić wszystko z innej perspektywy, z perspektywy kobiet, tak jak uczyniła to Elżbieta Cherezińska w swojej powieści „Saga Sigrun” otwierającej cykl Północna Droga, by napisać książkę zdecydowanie niebanalną.
W „Sadze Sigrun”, powieści o kobietach i dla kobiet, głównych ról nie grają Wikingowie, ale ich żony, matki, kochanki czy córki. Panie otulone w grube futra przeciwstawiają się codziennym problemom, raz po raz udowadniając, że określenie słaba płeć to zdecydowane nieporozumienie. Chodzą po wróżby, odczytują niepozorne znaki, składają ofiary nordyckim bogom, zgłębiają tajniki ziołolecznictwa, wychowują dzieci, doglądają żniw i niecierpliwie czekają na powrót mężów z wyprawy, swoją tęsknotę przelewając w hafty na ich koszulach. Tytułową Sigrun poznajemy w wieku nastoletnim, by wraz z ostatnią stroną powieści pożegnać  kobietę już dojrzałą, naznaczoną doświadczeniem żonę i matkę.
Pod względem stylistycznym „Saga Sigrun” to powieść bardzo nierówna. Momentami napotykamy fragmenty zachwycające swym poetyckim językiem i osobliwym wdziękiem, które czyta się z nieskrywaną przyjemnością. Innym razem trafiamy na te całkiem przeciętne i nieco niezręczne. Nie zmienia to jednak faktu, że podczas lektury dzieła Cherezińskiej mamy wrażenie, jakbyśmy słuchali starych pieśni. Zupełnie jakby nad naszą głową stał uzdolniony bard, wtórujący sławieniem dawnych bohaterskich czynów czy oszałamiających bitew do szelestu przewracanych stron.
Nawet bohaterowie są nieco wyidealizowani, jak w pieśniach właśnie. Jakkolwiek zazwyczaj taki zabieg mi przeszkadza, tak w przypadku „Sagi Sigrun” nie wywołał żadnej irytacji. Co więcej dosyć łatwo daje się go wytłumaczyć- wszystkie wydarzenia poznajemy z punktu widzenia Sigrun- a któraż matka czy żona nie dopuściłaby się lekkiej gloryfikacji ukochanego męża czy dzieci? Mam słabość do silnych kobiecych postaci, więc główna bohaterka momentalnie podbiła moje serce, zyskując sympatię i współczucie w trudnych chwilach.
Polscy autorzy na wstępie otrzymują ode mnie szczyptę nieufności (irracjonalny lęk przed rodzimą literaturą?), której nie pożałowałam i Elżbiecie Cherezińskiej. Na szczęście bliższe poznanie prozy autorki szybko zmyło niesprawiedliwe podejście do polskiej lektury. „Saga Sigrun” urzeka czytelnika- ujmuje malowniczymi i niezwykle plastycznymi opisami,  dbałością pisarki o detale, niezwykłym klimatem krainy fiordów, a wreszcie i samą historią.
Czy polecam? Zdecydowanie. „Saga Sigrun” to nie tylko przykład prozy na bardzo dobrym poziomie, ale i niezwykle nastrojowa historia, która powinna przypaść do gustu większości czytelniczek. Jeśli chcecie poznać nieco inne, kobiece spojrzenie na świat przedchrześcijańskiej Norwegii, na ziemie na których króluje kult Odyna i Thora, na krainę spowitą mroźnym wiatrem północy- koniecznie sięgnijcie po powieść Elżbiety Cherezińskiej.
Ode mnie: 5/6

czwartek, 25 sierpnia 2011

Subiektywny Przegląd Filmowy (część 1)


Tytuł polski: Niepokonani
Tytuł oryginalny: The Way Back
Rok produkcji: 2010
Reżyseria: Peter Weir
Obsada: m.in. Jim Sturgess, Ed Harris, Colin Farrell, Saoirse Ronan
Gatunek: dramat
Moja ocena: 7/10

Dramat zdecydowanie można zaliczyć do grupy moich ulubionych gatunków filmowych, chyba dzięki temu, że niesie ze sobą spory ładunek emocjonalny. Przed obejrzeniem „Niepokonanych” broniłam się spory czas, irracjonalnie skreślając tę produkcję już na samym początku- to chyba awersja do nazwiska „Farrell” w obsadzie. Wreszcie obejrzałam i żałuję, że tak długo zwlekałam z zapoznaniem się z tym filmem.
„Niepokonani” to historia ucieczki grupy więźniów z syberyjskiego gułagu i ich heroicznej pieszej wędrówki przez tajgę, Mongolię, pustynię Gobi, Tybet i Himalaje aż do Indii, oparta na nieco kontrowersyjnej książce „Długi Marsz” Sławomira Rawicza. To opowieść o sile ludzkiej woli, o potędze przyjaźni, chęci przetrwania, o niezłomności ludzkich charakterów.
Przepiękna, wzruszająca opowieść. Nawet Colin Farrell, którego zwyczajowo nie trawię, idealnie wpasował się w swoją rolę. Brawa należą się Harrisowi- genialne wcielenie się w postać Mister Smitha, chyba najjaśniejszy punkt obsady.
Ze swojej strony polecam „Niepokonanych” wszystkim- nie jest to arcydzieło kinematografii, ale zdecydowanie pozytywnie mnie zaskoczyło.

***


 
Tytuł polski: Conan Barbarzyńca
Tytuł oryginalny: Conan The Barbarian
Rok produkcji: 2011
Reżyseria: Marcus Nispel
Obsada: m.in. Jason Momoa, Stephen Lang, Rachel Nichols
Gatunek: przygodowy, fantasy
Moja ocena: 6/10


-Idziemy na Conana?
-…
-Chodź, pogapisz się na Jasona.

Poszłyśmy. Moja siła perswazji jest wielka.
Film można opisać w paru słowach- krwawa jatka i wielkie mordobicie. Conana nikomu przedstawiać nie trzeba, wielu z Was oglądało pewnie starszą wersję ze Schwarzeneggerem w roli głównej (od razu zaznaczam, nie należę do tej grupy).
Historia przewidywalna aż do bólu, ale nie spodziewam się zaskoczenia po fabule rozrywkowego filmu. Mamy barbarzyńskiego wojownika, który szuka zemsty, a po drodze dodatkowo znajduje  urodziwą przedstawicielkę płci przeciwnej (jak na prawdziwego herosa przystało). Krew się leje strumieniami, latają odcinane kończyny, nosy i inne części ciała, słychać zgrzyt stali.
Momoa nie tak dawno wcielał się w bardzo podobną postać khala Drogo w „Grze o Tron”. Przyznaję, że taka charakteryzacja bardzo mu pasuje i teraz nie wyobrażam sobie Jasona w innej roli. Sama obsada nie powala, typowe przeciętniaki. Czy film polecam? Wszystkim fanom nieustających bitew okraszonych niezłymi efektami specjalnymi zdecydowanie. Nienajgorsze kino rozrywkowe.
***

Tytuł polski: Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach
Tytuł oryginalny: Pirates of the Caribbean: On Stranger Tides
Rok produkcji: 2011
Reżyseria: Rob Marshall
Obsada: m.in. Johnny Depp, Penelope Cruz, Geoffrey Rush, Ian McShane
Gatunek: przygodowy, fantasy
Moja ocena: 7/10
Jack Sparrow to postać już kultowa, fenomenalnie zagrana przez Deppa. Poprzednie części przygód osobliwego pirata wspominam bardzo miło, nie mogłam więc darować sobie obejrzenia najnowszej produkcji.
Zmiana reżysera nie wyszła „Piratom…” na dobre, wizja Verbinskiego dużo bardziej do mnie przemawiała. Także przez nieobecność Willa i Elizabeth najnowsza część straciła nieco klimatu znanego z wcześniejszych odsłon. Pojawia się całkiem charyzmatyczna Angelina (w tej roli Cruz) i interesujący Czarnobrody (McShane), ale nie rekompensują straty poprzednich bohaterów. Na szczęście nazwisko Deppa i Rusha dalej widnieje w napisach końcowych ;)
Poziom serii spada z każdym kolejnym filmem, ale nie na tyle drastycznie, aby było to kino niestrawne. Nie ukrywajmy, „Piraci z Karaibów” to przede wszystkim produkcje familijne sygnowane znaczkiem stajni Disneya i w tej roli spełniają się znakomicie. Dalej cieszą niezłe zdjęcia Wolskiego, muzyka Zimmera i pirackie kostiumy.
Jestem niemalże pewna, że powstanie kolejna część przygód Sparrowa- wszak to kura znosząca złote jajka. Zaczyna trącić tasiemcem, aczkolwiek następną odsłonę Jacka również obejrzę, a co! ;) A Wam film polecam jako łatwą wieczorną rozrywkę.

niedziela, 21 sierpnia 2011

"Znak kości" Patricia Briggs

„Zmiennokształtna Mercedes Thompson ma za sobą ciężkie chwile. Najchętniej zamknęłaby się w swoim warsztacie i zajęła tym, co lubi – naprawą samochodów. Niestety rzeczywistość nie chce od niej zapomnieć. Znacie to powiedzenie: jeśli gdzieś są jakieś kłopoty, to Mercy wpadnie w nie na pewno. Wampiry wydają na nią wyrok śmierci, despotyczny samiec Alfa wilkołaczej sfory chce z niej zrobić swoją partnerkę, u przyjaciółki z dzieciństwa zalągł się duch… Na dodatek domu Mercy nie chce opuścić wyjątkowo samodzielna i magiczna laska. To chyba za dużo dla jednego, małego kojota! No mercy, Mercy!”

„Znak kości” to już czwarty z kolei tom przygód zmiennokształtnej mechanik Mercedes Thompson autorstwa Patrici Briggs.  Poprzednie tomy- „Zew księżyca”, „Więzy krwi” i „Pocałunek żelaza”- wspominam jako niezwykle przyjemne czytadła dlatego bez wahania przystąpiłam do lektury najnowszej części. Niestety, mój entuzjazm gasł z każdą kolejną stroną…
W tym tomie Mercedes musi zmierzyć się z całą plejadą stworzeń: wampirami, duchami, wilkołakami i z nieludźmi. Jak na jednego małego kojota całkiem sporo, nieprawdaż? Wydawałoby się, że akcja powinna pędzić jak szalona, żeby w tej dosyć cienkiej książce upchnąć aż tyle różnych ras. Nic bardziej mylnego, fabuła „Znaku kości” nie dorównuje intrydze znanej z tomów poprzednich. Główny wątek nijak nie potrafił mnie zainteresować- przyznam szczerze, że pomimo faktu, iż książkę skończyłam zaledwie parę dni temu, niewiele z niej pamiętam. Ot lekturka- przeczytać i zapomnieć.
Sama Mercy zdecydowanie traci- traci energię, werwę, charakter i cięty język. Rozumiem, że wpływ na tę zmianę mają dotkliwe wydarzenia z poprzedniego tomu, ale zupełnie nie przemawia do mnie nowa wersja głównej bohaterki.
W „Znaku kości” autorka sporo miejsca przeznacza na opis zachowań i reguł panujących pośród wilkołaczego stada- hierarchii, magii Alfy, powiązań między członkami watahy. Chyba jedynie tego typu wtrącenia ratują niezbyt ciekawą i stosunkowo przewidywalną fabułę.
Język autorki jest lekki i przejrzysty- może niezbyt barwny, ale książkę mimo to czyta się niezwykle szybko i nie bez pewnej dozy przyjemności. Dzięki temu powieść Briggs świetnie nadaje się na nieskomplikowaną wieczorną rozrywkę po męczącym dniu.
Zastanawiam się, czy moje gorsze odczucia na temat „Znaku kości” wynikają ze spadku formy samej autorki. Możliwe, że i poprzednie tomy po ponownej lekturze wspominałabym gorzej, nie zamierzam więc psuć swoich wcześniejszych wrażeń i ponawiać czytania. Inną, bardzo prawdopodobną opcją jest mój aktualny zachwyt prozą George’a Martina- powiedzmy to szczerze, Briggs nie wytrzymuje porównania. Słyszałam, że swoisty efekt pomartinowski polegający na krytyce innych książek dopada wielu fanów- najwidoczniej i mnie się przytrafił. Obym szybko ochłonęła :)
Czy polecam? Jestem pewna, że fani serii i tak sięgną po „Znak kości”, więc tych zachęcać nie trzeba. A pozostali? Jeśli ktoś szuka lekkiego, niezobowiązującego urban fantasy seria o Mercy może okazać się świetnym pomysłem. Przyznaję, że moja niska ocena może być nieco krzywdząca, a po następny tom i tak sięgnę, z czystej ciekawości co tym razem przytrafi się zmiennokształtnej bohaterce.
Ode mnie: 3,5/6

piątek, 19 sierpnia 2011

Stosik mały, ale cieszy

Uwielbiam oglądać Wasze piękne stosy książek (podejrzewam, że jak każdy z moli książkowych) i ślinię się okropnie na widok wymarzonych tomów. Pozazdrościłam to wstawię i swoje najnowsze nabytki. Stosik mały, ale cieszy mnie ogromnie.



Od góry:
-„The forgotten garden” i „The distant Hours” Kate Morton- dorwane na allegro. O autorce słyszałam mnóstwo dobrego, czas przekonać się czy i mnie przypadnie do gustu :) A, że przy okazji mogę podszlifować słownictwo wydaniem obcojęzycznym- tym lepiej.
-„Znak kości” Patricia Briggs- czwarty tom przygód Mercy Thompson, już przeczytany, wrażenia po lekturze niebawem :)
-„A dance with dragons” George R.R. Martin- perełka w moim stosie i chluba biblioteczki :) Cegła jakich mało, świetna do samoobrony. Wołała do mnie z półki w empiku,więc zwyczajnie nie mogłam jej tam zostawić. (Podczas zakupu zupełnie nie liczył się fakt, że jestem dopiero po drugim tomie sagi Martina, a brakujących tomów trzeciego i czwartego na razie nie posiadam.) Tak na marginesie- czy tylko mnie okrutnie nie podobają się polskie wydania Martina? Niezbyt atrakcyjne grafiki, mały format i cienka oprawa, która nie sprawdza się przy takiej ilości stron. „Gra o Tron” doczekała się już ładnego wydania w twardej okładce, ale na resztę przyjdzie nam nie wiadomo ile poczekać. Dlatego postanowiłam skompletować kolekcję oryginalnych hardbacków- a że zaczęłam od końca, to już inna sprawa ;)
Tym razem stosik w głównej mierze po angielsku- moje słownictwo leży i kwiczy, do tradycyjnej nauki słówek nie mam motywacji to może chociaż dzięki łączeniu przyjemnego z pożytecznym podczas lektury angielskojęzycznych tomiszczy podłapię słówko czy dwa :)
Pozdrawiam!

sobota, 13 sierpnia 2011

"Starcie królów" George R.R. Martin

Ostrzegam: spojlery z części pierwszej („Gra o tron”). Osoby noszące się z zamiarem przeczytania pierwszego tomu Sagi Pieśni Lodu i Ognia uspokajam- powiem kiedy zamknąć oczy, żeby uniknąć spojlerów.
„Gra o Tron” George’a R. R. Martina mnie autentycznie zachwyciła, ale miałam pewne opory przed sięgnięciem po następnym tom Sagi Pieśni Lodu i Ognia. Nierzadko zdarza się, że kolejne części serii nie dorównują genialnej pierwszej, a przyznaję, że w przypadku „Starcia królów” poprzeczkę ustawiłam wyjątkowo wysoko. Czy drugi tom dorównuje pierwszemu? Czy Martin trzyma poziom? Wreszcie- czy historia nadal jest tak samo interesująca? Spieszę z zapewnieniem- tak, tak, tak.
Jeśli ktoś nie zna treści „Gry o Tron” (nie czytał książki/nie oglądał serialu) a ma taki zamiar- proszę o ominięcie poniższego akapitu.  Nie chcę być odpowiedzialna za popsucie komuś zabawy :)
Wojna, która wybuchła po śmierci króla Roberta toczy się nadal. Do gry o tron przystępują kolejni lordowie żądni korony. Intryga się zagęszcza, królowie mnożą się jak grzyby na deszczu, a na scenę wstępują nowe postacie- Stannis Baratheon, Tyrellowie z Wysogrodu czy ród Greyjoyów z Żelaznych Wysp. Jakby tego było mało także Nocna Straż nie może liczyć na słodycz bezczynności- za Murem Mance Ryder zbiera armię. A Matka Smoków wędruje z khalasarem po ziemiach za morzem…
Świat wykreowany przez Martina ujmuje złożonością- wobec ogromu postaci niezwykle łatwo się pogubić. Pod tym względem „Starcie królów” czytało mi się o wiele lepiej niż „Grę o Tron”- część bohaterów już znałam i nie musiałam tracić czasu na zastanawianie się kim jest dany lord. A same postacie urzekają nadal- realizmem, różnorodnością, charyzmą. Duet Joffrey i Cersei dalej niepomiernie wku… irytuje, Tyrion błyska inteligencją, wątek Dany nabiera tempa.
Lektura „Starcia królów” zagwarantowała mi cały wachlarz emocji- od śmiechu, poprzez łzy, aż do zaskoczenia pomieszanego ze zdenerwowaniem. Czytając niektóre strony doświadczyłam prawdziwego „opadu szczęki”, autor zdecydowanie wie jak zaskoczyć czytelnika. I chociaż nie przepadam za opisami wojen w przypadku prozy Martina zgłębiam je z nieskrywaną przyjemnością.
Myślałam, że język autora jest dosyć nijaki- przyzwoity, ale niewyróżniający się niczym szczególnym. Przyznaję, myliłam się- styl Martina to połączenie lekkości i płynności, gwarantujące niezwykle plastyczne opisy. W tym przypadku nawet najlichsza wyobraźnia da radę- sceny z książki same stają przed oczami, jak odtwarzany w głowie film.
Saga Pieśni Lodu i Ognia to chyba pierwsza seria, która wciągnęła mnie do tego stopnia od czasów dziecięcej fascynacji Potterem. Książek Martina nie da się odłożyć bez doczytania do końca, po skończeniu lektury natychmiast ma się ochotę na więcej, a losy bohaterów nieustannie zaprzątają myśli (nie)szczęśliwca, który raz zatopił się w świecie Westeros.  Wciąga i nie puszcza, dopóki nie dobrniesz do ostatniej strony. A tam czeka zakończenie, którego nie potrafię określić innym przymiotnikiem niż „epicki”. Zarówno „Gra o Tron” jak i „Starcie królów” mogą szczycić się fenomenalnym finałem, który pozostawia ochotę na natychmiastową lekturę kolejnej części.
Polecam. Bardzo. Świetny przykład, kiedy niemal 900-stronicowa książka okazuje się za krótka, o wiele za krótka.
Ode mnie: 6/6
Za egzemplarz recenzencki dziękuję księgarniom Matras.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Wygrywajka zakładkowa- losowanie

Czas na wyniki mojej wygrywajki zakładkowej! Chęć posiadania zakładki z kotkiem zgłosiły aż 53 osoby- dziękuję za tak dużą frekwencję i żałuję, że mam tylko jedną zakładkę do rozdania. Bez dalszego owijania w bawełnę, oto przebieg losowania:





Jak widać na ostatnim zdjęciu nową posiadaczką zakładki stanie się Igoria. Gratuluję serdecznie i proszę o adres na mojego maila (ania_sz05@wp.pl) ;)
Reszcie osób bardzo dziękuję za udział i zapraszam na kolejną wygrywajkę- jak tylko wpadnę w twórczy szał na pewno wyprodukuję kolejne zakładki. Co chcielibyście na nich ujrzeć? Jakieś życzenia i pomysły? ;)
Pozdrawiam!

sobota, 6 sierpnia 2011

"Niewinność zagubiona w deszczu" Eduardo Mendoza


„Gdy siostra Consuelo, młoda ambitna przeorysza, puka do drzwi starej rezydencji, nie wie, że spotka tam diabła. Jest nim don Augusto – przystojny utracjusz, Casanova z hiszpańskiej prowincji. W upalnym słońcu Katalonii namiętność bierze górę nad rozsądkiem, a nad okolicą rozpętuje się burza, jakiej nie widziano od lat.”

Swoje poprzednie spotkanie z Mendozą, podczas lektury „Trzech żywotów świętych”, wspominam niezwykle miło. Uznany hiszpański pisarz zauroczył mnie ironicznym, niewymuszonym stylem i ciekawym podejściem do dosyć zwyczajnych historii. Kiedy więc na rynku wydawniczym pojawił się kolejny tytuł spod pióra tegoż autora bez cienia zastanowienia sięgnęłam po „Niewinność zagubioną w deszczu”, chcąc sprawdzić, czym tym razem Mendoza postanowił uraczyć czytelników.
Sama historia jest nieco banalna- przystojny dziedzic i młoda mniszka, która skuszona urokiem bogatego mężczyzny wstępuje na ścieżkę grzechu, otumaniona pożądaniem. Po drodze przewija się także wątek interesującego rozbójnika, który jednak nie dodaje oryginalności historii. Akcja toczy się niespiesznym tempem, tworząc swoistą otoczkę leniwego, małomiasteczkowego klimatu.
Jednak to nie fabuła urzeka mnie w pisarstwie Hiszpana. Autor bawi się formą i językiem, jego styl posiada zarówno lekkość, płynność jak i swego rodzaju klasę. Zdania wychodzące spod pióra Mendozy są doskonale wyważone, idealnie harmonizujące z danym tekstem. W przypadku tej powieści zabrakło mi nieco ironiczności i groteski, którą tak polubiłam w „Trzech żywotach świętych”. Nie zmienia to jednak faktu, że „Niewinność zagubiona w deszczu” bardzo przypadła mi do gustu, nawet z drobnym niedostatkiem.
Bardzo lubię bohaterów kreowanych na kartach jego powieści- są zarazem niebanalni, ale i nieskrywanie pospolici. Pisarz tworzy postacie bliskie czytelnikowi dzięki realizmowi i zwyczajnie ludzkim charakterom. Nie inaczej jest w przypadku „Niewinności zagubionej w deszczu”.
Jak pisze sam autor w przedmowie początkowo utwór miał być sztuką teatralną. Dopiero później urósł do rangi niedługiej powieści, choć z kilkoma charakterystycznymi dla utworu dramatycznego cechami- małą ilością bohaterów, wątków czy scenerii.
„Niewinność zagubiona w deszczu” to Mendoza nieco inny od tego znanego mi wcześniej. Inny, ale niekoniecznie gorszy. Pod osłoną nieskomplikowanej historii pisarz przekazuje kilka cennych przemyśleń- o sile wspomnień, o konsekwencjach życiowych wyborów, o ludzkich żądzach. Ze swojej strony polecam zapoznanie się z tą drobną objętościowo powieścią- nijak nie można zaliczyć jej do grona wybitnych, aczkolwiek czasu spędzonego nad lekturą nie powinniście uznać za stracony.
Ode mnie: 4,5/6
Za egzemplarz recenzyjny dziękuję wydawnictwu Znak litera nova.

wtorek, 2 sierpnia 2011

"Portret nieznanej damy" Vanora Bennett

„Fascynująca, pełna prawdziwych postaci i zdarzeń opowieść o miłości, sztuce i polityce na barwnym tle czasów Henryka VIII.

Rok 1527. Do Anglii przyjeżdża znany malarz Hans Holbein, który ma wykonać portret rodziny słynnego humanisty, polityka i dworzanina Thomasa More’a. Przez nowy, okazały dom More’a, położony w Chelsea nad Tamizą, przewijają się znane osobistości epoki Tudorów- artyści, astronomowie, politycy i duchowni.

Dwóm gościom bardzo podoba się Meg Giggs, jedna z przybranych córek More’a. Pierwszy z nich, elegancki, wysoki, ciemnowłosy John Clement ma wiele uroku, ale i niejasną przyszłość. Drugim adoratorem Meg staje się Hans Holbein, człowiek uczciwy, szczery i dość radykalny w poglądach. Obaj mężczyźni, choć tak różni, pociągają Meg. Będzie kochać jednego, poślubi drugiego.”

Odkąd po raz pierwszy ujrzałam obraz Holbeina na okładce „Portretu nieznanej damy” wiedziałam, że ta książka musi trafić do mojej biblioteczki. Uwielbiam epokę Tudorów, a na polskim rynku wydawniczym wciąż znajduje się mało tytułów opisujących te wspaniałe czasy. Bez zbędnego wybrzydzania sięgnęłam więc po dzieło Vanory Bennett i dałam się porwać nakreślonej przez pisarkę historii.
Dawno nie spotkałam się z tak krzywdzącym opisem na okładce, sugerującym wyraźnie, że prozę pani Bennett powinniśmy zaliczyć do romansów. Owszem, mamy wdzięczny wątek miłosny, jednakże nie stanowi on głównego zagadnienia poruszanego w „Portrecie nieznanej damy”. Pisarka sięga i po motyw ówczesnej sztuki i po myśli polityczne epoki Tudorów ogarniętej reformacją, a dodatkowo serwuje czytelnikowi niezły obraz tamtejszego środowiska humanistycznego.
Chociaż to Meg Giggs jest główną bohaterką (a także narratorką przez większość czasu) to inna postać przykuła moją uwagę. Mowa oczywiście o Thomasie More, humaniście, pisarzu i polityku, twórcy słynnej „Utopii”, a także świętym Kościoła katolickiego. Sporo osób może kojarzyć jego sylwetkę z oscarowego filmu „Oto jest głowa zdrajcy”. Jednakże o ile w produkcji Zinnemanna postać More’a jest widocznie wybielana, o tyle autorka „Portretu nieznanej damy” kreuje bohatera niejednoznacznego. Thomas to zarówno wzorowa głowa rodziny, jeden z najświatlejszych umysłów swoich czasów, ale i zaciekły fanatyk religijny palący heretyków na stosie.
Pisarka zgrabnie wykorzystuje wszelkie luki w historii, dopisując własne wersje wydarzeń. Całość opowieści brzmi stosunkowo wiarygodnie i nie powinna razić osób stawiających na zgodność fabuły z rzeczywistymi dziejami. „Portret nieznanej damy” cechuje się dobrze nakreślonym obrazem epoki i realistycznymi bohaterami. Także styl autorki oceniam pozytywnie- Vanora Bennett niewątpliwie posiada lekkie pióro, tworzy wciągające i klimatyczne opisy, dzięki którym bez trudu wsiąknęłam w powieść.
 Muszę pochwalić wydanie- w „Portrecie nieznanej damy” pisarka sporo miejsca przeznacza na opis malarskiej sztuki Hansa Holbeina Młodszego. Dzięki zamieszczeniu na końcu książki reprodukcji portretu rodzinnego More’a pędzla tegoż pana możemy na bieżąco śledzić przytaczane przez autorkę szczegóły płótna, co natychmiast dodaje realizmu powieści Vanory Bennett.
„Portret nieznanej damy” to pozycja obowiązkowa dla wszystkich miłośników szesnastowiecznej Anglii, z naciskiem na entuzjastę czasów panowania Henryka VIII. Lekturę powieści polecam także wszystkim tym, którzy cenią dobre powieści historyczne- Vanora Bennett nie powinna Was rozczarować.  Z niecierpliwością czekam na inne książki tej autorki.
Ode mnie: 5/6
***
Przypominam, że do 10 sierpnia możecie zgłaszać się po robioną przeze mnie zakładkę. Szczegóły po kliknięciu w odpowiedni bannerek na pasku bocznym :)
A na koniec chwalę się wygraną u Domi :) Na Kinga miałam ochotę już od dłuższego czasu, teraz wreszcie zagościł na mojej półeczce. Do przesyłki dołączony był słodki upominek, ale nie wiedzieć czemu zniknął w trybie natychmiastowym :D Domi, dziękuję ogromnie!

 
Wordpress Theme by wpthemescreator .
Converted To Blogger Template by Anshul .