czwartek, 30 czerwca 2011

"Pisarz, który nienawidził kobiet" John Leake


„1974: Jack Unterweger morduje osiemnastoletnią dziewczynę. Wyrok: dożywocie. W więzieniu zaczyna pisać autobiograficzną powieść „Czyściec”.
1985: Zachwyceni książką austriaccy intelektualiści rozpoczynają walkę o warunkowe zwolnienie Jacka. „Przejrzysty styl Unterwegera i literackie wartości opisu jego dzieciństwa wywarły na mnie ogromne wrażenie”- pisze w liście do sądu Elfriede Jelinek.
1990: Jack zostaje zwolniony z więzienia. Mieszka w Wiedniu i zaczyna pracę jako dziennikarz.
1991: W Wiedniu dochodzi do pierwszego z wielu morderstw prostytutek. W mediach sprawę relacjonuje Jack Unterweger.
Czy ktoś mógłby pomyśleć, że opisywane przez Jacka zbrodnie są jego dziełem? Losy Jacka Unterwegera to pełna zaskakujących zwrotów akcji historia psychopaty, który oszukał wszystkich- od austriackiego prezydenta, przez wiedeńskie elity intelektualne do licznych kobiet, które pokochały zresocjalizowanego mordercę. Nikt nawet nie przypuszczał, że popularny pisarz i celebry ta prowadził podwójne życie.”
„Pisarz, który nienawidził kobiet” pióra Johna Leake’a  to autentyczna historia seryjnego mordercy Jacka Unterwegera. Z okładki książki spogląda na czytelnika mężczyzna o chłopięcej urodzie, o wyglądzie wyjątkowo niewinnym, aby nie budzić podejrzeń co do jego psychopatycznych skłonności. Tak, to właśnie Jack, morderca jedenastu kobiet, człowiek, który zmylił całą Austrię, wyjątkowy aktor, osobliwy kuglarz, oszust.
Przyznaję, że lektura biografii Jacka nieco mnie znużyła- brakowało mi obiecywanych w opisie „zaskakujących zwrotów akcji”. Liczyłam na bardziej kryminalne klimaty i niestety w tej kwestii srodze się zawiodłam- od początku wiadomo kto zabija prostytutki, już na wstępie wiadomo jak zakończy się ta historia. Pisarz starał się nakreślić portret bezwzględnego zbrodniarza, przejawiającego narcystyczne i sadystyczne upodobania, człowieka o niewątpliwym uroku osobistym skupiającym wokół niego tabuny kobiet. Do mnie postać psychopaty nie przemówiła, być może jednak jestem jedną z osób całkowicie odpornych na wdzięk Jacka Unterwegera :)
Godne podziwu jest merytoryczne przygotowanie pisarza do opisywania historii Jacka- spis źródeł, z których korzystał John Leake rozciąga się na ponad czterdzieści stron. Nie potrafię niczego zarzucić stylowi autora- przejrzysty, stosunkowo „biograficzny”, odpowiedni dla tego typu prozy.
Muszę się przyczepić do tłumaczenia tytułu- rozumiem, że na fali popularności twórczości Stiega Larssona tytuł „Pisarz, który nienawidził kobiet” stanowi dodatkową reklamę. Jednak nie potrafię zrozumieć, czemu w tym przypadku zrezygnowano z tłumaczenia lepszego oryginalnego tytułu- „Entering Hades” (w moim nieudolnym tłumaczeniu- „Zstępując do Hadesu”?) brzmi dużo bardziej intrygująco i nowatorsko.
Książkę polecam przede wszystkim osobom zainteresowanym historią Unterwegera. Jeśli liczycie na lekką lekturę z morderstwem w tle zdecydowanie sięgnijcie po inne tomiszcze- „Pisarz, który nienawidził kobiet” zwyczajnie Was zanudzi. Ostateczną decyzję jednak pozostawiam Wam.
Ode mnie: 3/6
Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Znak litera nova.
***
Na koniec trochę prywaty- ogromnie przepraszam za niekomentowanie Waszych blogów, nadrobię już jutro. Wakacje się zaczęły, a dla mnie stanowiło to genialną okazję do odespania całego roku szkolnego- i tak właśnie przespałam ten tydzień, zmarnowawszy mnóstwo czasu, który mogłam poświęcić na czytanie. Cóż, zdarza się, a skoro już się wyspałam to miejmy nadzieję ponarabiam wreszcie czytelnicze zaległości ;) Książek na półkach przybywa nadal, a mnie aż głupio kupować nowe ze świadomością ile będą musiały leżeć na półce nieczytane.

czwartek, 16 czerwca 2011

Moi, czyli co nieco o mojej skromnej personie

Popularny ostatnio łańcuszek dorwał i mnie, tak więc dzięki Annie poznacie kilka faktów z mojego życia :) Już na wstępie przepraszam za przynudzanie, chyba nie jestem szczególnie interesującą i tajemniczą personą ;)

-Mam fioła na punkcie stanu książek- zagięty grzbiet równy jest tragedii narodowej. Uwielbiam kupować tomiszcza, ale za nic w świecie nie potrafię się z nimi rozstać, przez co zalegają mi na półkach niechciane tytuły.
-Odkąd pamiętam uwielbiam rysować, jestem jednym z tzw. samouków. W wieku około 14 lat bazgroliłam niemalże codziennie, próbując poprawić swój warsztat. Z tego okresu pozostała mi czarna teczka pełna rysunków oraz digart (w sumie co mi szkodzi, jeśli ktoś chciałby obejrzeć moje prace sprzed 4 lat- zapraszam tutaj). Niestety obecnie nie potrafię wygospodarować czasu na szkicowanie, a co za tym idzie- prawie całkowicie porzuciłam dawne hobby. Teraz trochę żałuję, że nie poszłam na zajęcia z rysunku, kiedy miałam na to czas, ale cóż- nadrobię na emeryturze ;)
-Uwielbiam chomiki- absolutnie i bezgranicznie. Przez mój dom przewaliło się niezłe stadko tych stworzonek, trzy razy zostałam „chomiczą ciocią”- maleńkie różowe gryzonie są absolutnie cudne :) Aktualnie posiadam tylko jednego takiego stwora o wdzięcznym imieniu Zuzia. Niezmiennie podziwiam spryt tych zwierzątek, potrafią uciec z wydawałoby się nieźle zabezpieczonych klatek i obudzić właściciela w środku nocy chodząc mu po twarzy. Wierzcie lub nie, mała kudłata kulka na ciele + ogólne niezorientowanie po gwałtownym przebudzeniu= niezapomniane nocne przeżycie
-Najbardziej ekstremalną rzeczą, którą zrobiłam w życiu (jak do tej pory) było wdrapanie się na najwyższy punkt Polski- Rysy. Biorąc pod uwagę mój ogromny lęk wysokości, nie mniejsze tchórzostwo i ogromny strach przed wspinaczką z łańcuchami- do dzisiaj zastanawiam się jak tego dokonałam. Skoro Rysy mam już za sobą może czas na coś wyższego? ;)
-Marzy mi się studiowanie medycyny. Miałam możliwość przebywania na sali operacyjnej i szczęśliwie zorientowałam się, że nie straszny mi widok krwi. Za to gorąco tam jak w piekle- podziwiam chirurgów którzy potrafią wytrzymać ośmiogodzinne operacje, istna sauna.
-Jestem uzależniona od czekolady.  I naleśników. Albo naleśników z czekoladą i bananami, potrafię jeść na kilogramy.
-Namiętnie słucham muzyki filmowej- Trevora Morrisa, Ennio Morricone, Hansa Zimmera, Jamesa Hornera, Johna Williamsa, Danny’ego Elfmana, Dario Marianellego i wielu, wielu innych. Nie potrafię wskazać ulubionego soundtracku, na chwilę obecną chyba jest to najnowsza „Jane Eyre” i „Piękny umysł”.
-Potajemnie oglądam klasykę Disneya- moje wewnętrzne dziecko wciąż ma się dobrze i co jakiś czas potrzebuje dawki starego, dobrego wujka Walta ;) Niestety nic nie poradzę na to, że śmierć Mufasy jest dla mnie najbardziej wzruszającą sceną w historii kina i nadal wylewam na niej morze łez.
-Marzę o zwiedzeniu połowy świata- Australii, Indii, Skandynawii, Meksyku, Egiptu… Chciałabym w przyszłości zamieszkać w Wielkiej Brytanii. Czas pokaże, czy zrealizuję swoje plany :)
-Kocham historię Anglii o czym wspominam przy każdej możliwej okazji. Uwielbiam Henryka VIII i jego żony, królową Wiktorię, legendy arturiańskie.
Przepraszam za rozpisanie i podziwiam, jeśli ktoś przeczytał do końca moje biadolenie ;) Sama chętnie poznałabym sekrety Klaudii oraz Dosiaka i mam nadzieję, że zdecydują się uchylić rąbka tajemnicy :)
Pozdrawiam!

wtorek, 14 czerwca 2011

"Madame" Antoni Libera



„Powieść jest ironicznym portretem z czasów młodości, dojrzewającego w peerelowskiej rzeczywistości schyłku lat sześćdziesiątych. Narrator opowiada o swoich latach nauki i o fascynacji starszą od niego, piękną, tajemniczą kobietą, która uczyła go francuskiego i dała mu lekcję wolności. Jest to zarazem opowieść o potrzebie marzenia, o wierzę w siłę Słowa i o naturze mitu, a także rozrachunek z epoką peerelu. Tradycyjna narracja, nie pozbawiona wątku sensacyjnego, skrzy się humorem, oczarowuje i wzrusza.”

„Madame” to debiut prozatorski Antoniego Libery- debiut niezwykle udany,  wyróżniający się na tle współczesnej literatury, można by rzec- powieść z duszą. Wydanie ujmuje już samą okładką- nader surową w formie, a jednak hipnotyzującą klimatycznym zdjęciem.
Powieść Libery opisuję historię dojrzewania i dorastania młodego człowieka na tle Polski lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Czytelnik ma szansę zanurzyć się w falę jego wspomnień, pragnień i marzeń, poznać  sekrety skrywane w głębi duszy, odkryć rozkwitającą fascynację starszą nauczycielką języka francuskiego. Tekst pisarza tchnie niebywałą autentycznością, doskonale widać, że autor niewątpliwie zna czasy, o których pisze. Wydawać by się mogło nawet, że historia młodzieńca jest pośrednio jego historią- obaj dorastali w tych samych czasach, zapewne środowisku i kulturze.
Siła prozy Libery nie kryje się w fabule (chociaż i ta stoi na wysokim poziomie), a w słowach- dobieranych rozważnie, przemyślanie, a mimo to z widoczną lekkością. Podczas lektury można smakować każde słowo z „Madame”,  delektować się, upajać. Po polską literaturę sięgam stosunkowo rzadko, ale śmiem twierdzić,  że utwór Libery to jeden z najlepszych przykładów ojczystej prozy.
„Madame” nie jest lekturą łatwą, na jedno popołudnie. To powieść nad którą należy spędzić nieco czasu, wychwycić liczne aluzje, sugestie kierowane w stronę czytelnika, subtelną ironię. Ze swojej strony ogromnie polecam lekturę tego tomiszcza, zdecydowanie warto.
Ode mnie: 5/6

czwartek, 9 czerwca 2011

"Woda dla słoni" Sara Gruen


„W dziewięćdziesięcioletnim umyśle Jacoba Jankowskiego wciąż kłębią się wspomnienia. Ożywa w nich świat zaludniony dziwolągami, klaunami, świat pełen zachwytu, bólu, gniewu i pasji, rządzący się irracjonalnymi prawami, wyposażony we własną wizję życia i śmierci- świat cyrku. Dla Jacoba był on zarówno zbawieniem, jak i piekłem na ziemi. „Woda dla słoni” to mądra, wzruszająca, zabawna powieść z porywającą narracją, która wciąga bez reszty.”
O książce Sary Gruen zrobiło się głośno głównie za sprawą ekranizacji , z Robertem Pattinsonem, Reese Witherspoon i Christophem Waltzem w rolach głównych. Po „Wodę dla słoni” sięgnęłam licząc przede wszystkim na niewymagającą rozrywkę. Powieść doskonale spełniła swoje zadanie.
W dziele pani Gruen poznajemy sędziwego już wiekiem Jacoba Jankowskiego, dawnego weterynarza w cyrku. Już za samą główną postać postawiłam autorce olbrzymiego plusa- uwielbiam polskie akcenty w dziełach zagranicznych twórców, czy to filmowych czy literackich. Jeśli zaś te akcenty stawiają Polaków w pozytywnym świetle- tym lepiej :)
„Woda dla słoni” to naprawdę przyjemna powieść obyczajowa. Mamy tu i dosyć subtelny wątek romansowy i całą gamę ciekawych postaci, nie wyłączając tych zwierzęcych, a wreszcie- świetnie zarysowany świat cyrku. I to właśnie ta ostatnia kwestia zainteresowała mnie najbardziej. Pisarka stworzyła oryginalną kreację środowiska cyrkowego zamkniętego na przybyszy z zewnątrz, rządzącego się swoistymi prawami i osobliwą hierarchią społeczną.
Styl pisania Gruen określiłabym mianem przede wszystkim przystępnego. To nie wyżyny literackich możliwości, nikt nie wymaga słownej uczty po tego typu powieściach. Książkę czyta się szybko i lekko. Bez większych przeszkód wsiąknęłam w świat stworzony przez pisarkę. Nie mogę stwierdzić, że od „Wody dla słoni” ciężko się oderwać, że pozostawia czytelnika z mnóstwem refleksji i pytań kłębiących się w głowie. Jednakże jak już wcześniej wspominałam- funkcję rozrywkową spełnia znakomicie.
Nie oszukujmy się, „Woda dla słoni” nie jest arcydziełem godnym postawienia na najwyższej półce, mimo to pretenduje do miana naprawdę przyzwoitego czytadła. Lekturę tej powieści polecam zasadniczo wszystkim- dla chwili odprężenia, dla relaksu, dla ucieczki w minione czasu z osobliwą otoczką cyrkowego uroku. Jeśli chcecie wyruszyć w podróż z jednym sympatycznym Polakiem i jeszcze bardziej sympatyczną słonicą u boku- „Woda dla słoni” jest właśnie dla Was :)
Moja ocena: 4,5/6

niedziela, 5 czerwca 2011

"The Borgias" reż. Neil Jordan, sezon 1

Ostatnim razem trochę pomarudziłam, to teraz się pozachwycam- absolutnie jest nad czym. I zapewne zgodzi się ze mną chociaż część osób oglądających nowy serial „The Borgias”, bo o nim właśnie mowa :) Produkcja była dosyć głośno reklamowana, głównie jako następca „Dynastii Tudorów” którą to cenię ogromnie, nic więc dziwnego, że czym prędzej przystąpiłam do wgłębiania się w świat renesansowych Włoch.

od lewej: Joanne Whalley (Vanozza dei Catanei), Jeremy Irons (Rodrigo Borgia), Lotte Verbeek (Giulia Farnese)

„The Borgias” opowiada historię znanego hiszpańsko- włoskiego rodu, wielokrotnie opisywaną w literaturze i filmach, rozsławioną chociażby przez książkę Puzo „Rodzina Borgiów”. Poznajemy perypetie Rodriga Borgii, późniejszego papieża Aleskandra VI (w tej roli Jeremy Irons) oraz jego dzieci- Cesare’a (Francois Arnaud), Juana (David Oakes), młodego Jofrego (Aidan Alexander) oraz Lukrecji (Holliday Grainger).

Od lewej: Juan, Lukrecja, Cesare oraz Jofre

Zaczynając od aktorstwa… Jak mniemam Ironsa nie trzeba nikomu przedstawiać ;) Jeden z najlepszych aktorów brytyjskich doskonale wczuł się w rolę kontrowersyjnego papieża, dając widzowi niezapomniany obraz Aleksandra VI. Z ogromną przyjemnością podziwiałam jego kreację aktorską- pojedyncze gesty, intonację słów (panie Irons, ma pan genialny głos ;)), mimikę. Na uwagę zasługuje także Francois Arnaud- jak na aktora z dosyć ubogą filmografią radzi sobie naprawdę dobrze, a jego postać Cesare’a ożywa na ekranie. Nie mogłabym pominąć również Holliday Grainger- w „The Borgias” prezentuje się absolutnie zjawiskowo, jej Lukrecja jest urocza i czarująca.

Lukrecja (Holliday Grainger) oraz Cesare (Francois Arnaud)
Największy zachwyt wzbudziła we mnie muzyka skomponowana przez Trevora Morrisa- jednakże po ścieżce dźwiękowej do „Dynastii Tudorów” ten twórca jest dla mnie klasą samą w sobie, co dodatkowo udowodnił soundtrackiem do pierwszego sezonu „The Borgias”. Kostiumy przepiękne, sceneria takoż. Polecam obejrzenie chociażby czołówki- urzeka.


Dodatkowym „smaczkiem” dla osób znających „Dynastię Tudorów” może być pojawianie się tych samych twarzy w „The Borgias”. Jak na razie wyłapałam kilku aktorów (m. In. Ruta Gedmintas w roli Ursuli Bonadeo czy Bosco Hogan jako kardynał Piccolomini).
Cesare Borgia (Francois Arnaud) oraz Ursula Bonadeo (Ruta Gedmintas)

Nie potrafię ocenić adekwatności historycznej serialu- nie znam dobrze tej historii, a przeczytanie paru artykułów na wikipedii nie daje mi prawa do krytyki. Spotkałam się z narzekaniem na zbytnie „ułagodzenie” serialu, ograniczenie erotyki. Cóż, ludziom naprawdę trudno dogodzić- narzekali na dużą dawkę intymnych scen w „Dynastii Tudorów”, teraz jej im brakuje.

Dopiero co skończyłam oglądanie pierwszego sezonu, a już mam ochotę do niego wracać :) Z niecierpliwością czekam na sezon drugi- i niech to będzie dla Was najlepszą rekomendacją.
 


środa, 1 czerwca 2011

"Więzień" Jesus Sanchez Adalid



„Luis Maria Monroy de Villalobos to młody szlachcic żyjący w XVI wieku, który dorasta, snując fantazje rozbudzone w nim przez opowieści rycerskie. Marzy też, by wstąpić do wojsk królewskich. W jego losach odnajdujemy wszystkie osobliwości ówczesnej Hiszpanii- kraju Cervantesa, mistyki i wzniosłych ideałów, irracjonalnych wobec okrucieństw wojennych, na jakie epoka ta była skazana. Posłuszny ostatniej woli ojca, wyrażonej w testamencie, młody Monroy udaje się do legendarnego zamku w Belvis, by służyć jako paź, a w końcu zostać rycerzem, jak nakazywała tradycja. Okoliczności życiowe zawiodą go na służbę u Karola V. Stamtąd wyruszy wraz z flotą Filipa II, by wziąć udział w jednym z najbardziej absurdalnych i katastrofalnych w skutkach przedsięwzięć wojennych w historii.”
Jak już zapewne część z Was zauważyła ostatnio namiętnie zaczytuję się w powieściach historycznych.  Uwielbiam przenosić się do minionych czasów, obserwować dworskie maniery, dawną kurtuazję, krwawe potyczki czy intrygi.  Tym razem, podczas lektury „Więźnia” pióra Jesusa Sancheza Adalida, zawędrowałam aż do szesnastowiecznej Hiszpanii.
Hiszpania to kraj, o którym czytam stosunkowo rzadko. Dużo bliższa memu sercu jest melancholijna Anglia okresu wiktoriańskiego lub ta szesnastowieczna, pełna spisków, dworskich romansów, co tu dużo mówić- pełna Tudorów. Mówiąc otwarcie, lektura „Więźnia” nie zmieniła tego stanu rzeczy.
Książka jest napisana przystępnym językiem, a jej grubość okazuje się być pozorną- duża czcionka i szerokie marginesy gwarantują szybkie przebrnięcie przez to ponad sześćset stronicowe tomiszcze. O ile początek książki pokonałam bez większych problemów, o tyle jej koniec zaczął mnie nudzić. Być może wynika to z przesycenia opisami wojennymi, za którymi nie przepadam w  nadmiernych ilościach. Nie polubiłam się także z głównym bohaterem- w pewnym momencie zaczął mnie zwyczajnie irytować zbyt „marysuistycznym” zachowaniem. Coby nie było, żem maruda straszna- na plus autorowi mogę zapisać nienachlany wątek romansowy.
„Więzień” to pierwsza część trylogii, kolejne tytuły to „Brama wezyra” oraz „Rycerz zakonu Alcantara”. Sama nie wiem czy sięgnę po następne tomy- jeśli przypadkiem wpadną w moje ręce, przeczytam z ochotą, jednak nie zamierzam wypatrywać ich wśród księgarnianych półek. Dlatego też decyzję, czy warto zapoznać się z twórczością Jesusa Sancheza Adalida pozostawiam Wam.
Ode mnie: 3/6
Za egzemplarz recenzyjny serdecznie dziękuję sieci Matras.
 
Wordpress Theme by wpthemescreator .
Converted To Blogger Template by Anshul .