„Fascynująca opowieść o człowieku, który uratował królestwo i w przełomowym momencie historii mężnie poprowadził Anglików w walce przeciwko najeźdźcy. Po szokującej abdykacji Edwarda VIII książę Albert musi, mimo wielkich oporów, zasiąść na tronie Anglii jako Jerzy VI. Ogromną przeszkodą w wypełnianiu monarszych obowiązków jest dla niego… problem z wysławianiem się. Jedyną osobą, która może pomóc Jerzemu w odnalezieniu własnego głosu i stawieniu czoła groźbie inwazji hitlerowskiej, okazuje się australijski specjalista o wielce nieortodoksyjnych metodach pracy nad wymową. Wkrótce rodzi się przyjaźń, która odmieni życie dwóch niezwykłych ludzi i zadecyduje o losach największej z wojen.” (źródło: filmweb)
Moje ferie dobiegają końca, a ja postanowiłam dobrze wykorzystać pozostały czas wolny. A jak? W kinie oczywiście. 12 nominacji do Oscara, Tom Hooper, dziwny polski tytuł… A mowa oczywiście o „The king’s speech” , lub jak kto woli- „Jak zostać królem”. Na film ten czekałam z niecierpliwością odkąd tylko wyszedł pierwszy zwiastun, w którym z miejsca się zakochałam. Teraz to samo mogę powiedzieć o filmie.
Najnowszy obraz Toma Hoopera, reżysera, z którym stykam się po raz pierwszy, ma to coś, za co wielbię filmy- niesamowity klimat. Rewelacyjne zdjęcia, niezły scenariusz i jeden z najznamienitszych duetów ostatnich czasów- to wszystko sprawia, że „Jak zostać królem” jest filmem rewelacyjnym. Skoro o duetach mowa- tak, mam na myśli właśnie oscarową rolę Colina Firtha i fenomenalnego Geoffreya Rusha (czemu, ach czemu widziałam dotychczas tak mało produkcji z jego udziałem?). Patrząc na obsadę w oczy rzuca mi się jeszcze nazwisko Heleny Bonham Carter. Tym razem jednak powstrzymam się od peanów na cześć tej aktorki, jej kreacja, chociaż bez zarzutu, została zdecydowanie przyćmiona przez wspomnianą wcześniej parę, a i ja sama wolę oglądać panię Helenę w kreacjach Burtonowskich. W trakcie oglądania bałam się zbędnego patosu, mimo to nawet jeśli patetyczne sceny występowały zostały one przedstawione w taki sposób, że żadnych zarzutów mieć nie mogę.
Na koniec zaś, żeby nie było za cukierkowo, przyczepię się do muzyki. Muzyka filmowa stanowi integralną część mojego życia i z każdym oglądanym filmem pogłębiam swoją wiedzę na temat słynnych kompozytorów. Nazwisko Alexandre Desplata było mi znane już wcześniej i miałam niemałe oczekiwania w stosunku do soundtracka z „The king’s speech”. A muzyki… prawie nie było. Wybiła się praktycznie tylko melodia z samego początku, a gdzie reszta? Nie wiem czy niewyróżniające się nuty były zabiegiem specjalnym, ja zatęskniłam za wyrazistszym brzmieniem.
Ten jeden błąd jestem w stanie wybaczyć, wszakże klimat „Jak zostać królem” broni się sam. Mnie pozostaje trzymać kciuki na Oscarach (chociaż nominacji za muzykę dalej nie rozumiem, niezbadane są wyroki Akademii) i czekać na wydanie dvd, gdyż film ten z przyjemnością umieszczę w domowej filmotece.
Obejrzyjcie koniecznie!