„Camelot” to serial reklamowany jako adaptacja legend arturiańskich przystosowana do potrzeb współczesnego widza. Nie trafiłam jeszcze na ekranizację opowieści o Arturze, która w pełni by mnie zadowalała, więc tym chętniej zabrałam się za oglądanie pierwszego odcinka. Oj, jak srodze się rozczarowałam- ale po kolei.
Największą rolę w ocenie filmu (lub serialu) odgrywa dla mnie obsada- czasem samą grą aktorską da się uratować nieciekawy film. W obsadzie „Camelotu” znalazłam sporo znanych przeze mnie wcześniej nazwisk- choćby Josepha Fiennesa, Evę Green, Jamiego Campbell Bowera czy też Sinead Cusack. Jak widać samo nazwisko nie wystarczy- „Camelot” straszy aktorską klapą. Poczynając od głównych postaci, kończąc na pobocznych- nikt, absolutnie nikt nie zapada w pamięć, postacie są bezbarwne, pozbawione polotu i charyzmy. Artur grany przez Jamiego Campbell Bowera pasuje jak pięść do nosa- na miejscu poddanych czym prędzej wszczęłabym bunt by wyłonić nowego króla. Pomijając wygląd aktora (podziwiam, że potrafił utrzymać miecz tymi wątłymi ramionami)- zawodzi także aktorsko. Kreacja Morgany wyglądała zachęcająco- niepokojąca uroda Evy Green pasuje idealnie do tej roli. Jakże mylne było moje pierwsze wrażenie- widz otrzymuje Morganę przerysowaną aż do bólu, przejaskrawioną, teatralną. Wreszcie wisienka na torcie- Merlin. Od zawsze byłam zdania, że talent aktorski powędrował do starszego brata Josepha Fiennesa, aczkolwiek i młodszemu Josephowi trudno było odmówić pewnej dozy uroku (chociażby w „Zakochanym Szekspirze”). Urok prysł jak bańka mydlana, Fiennes biega po Camelocie z trudną do zidentyfikowania miną i zasadniczo na tym kończy się jego rola. Gdzie się podział największy czarodziej w historii? Nie wiem, na planie filmowym „Camelotu” go zabrakło. Nad resztą aktorów już znęcać się nie będę (chociaż mam na to ochotę ;)).
Nie mniejszy zawód zapewnia sama fabuła. „Camelot” jest przeraźliwie nudny, rozwleczony, bez pomysłu. Akcja zmierza do nikąd, brakuje jakiegokolwiek celu przedstawianych zdarzeń. 50-minutowy odcinek dłuży się jak „Moda na sukces” (dla porównania- odcinki konkurencyjnej „Gry o tron” mijały mi w błyskawicznym tempie).
Jedynymi plusami tej produkcji są całkiem ładne zdjęcia i klimatyczna muzyka. To zdecydowanie nie wystarczy, żeby ratować „Camelot” w moich oczach. Z pewnością nie sięgnę po drugi sezon- zresztą zdaje się, że takowego nie będzie, na chwilę obecną serial został anulowany (czemu nietrudno się dziwić).
„Camelotu” nie polecam, chyba, że jako środek nasenny. Najwidoczniej nie należę do zaszczytnej grupy współczesnych widzów, do której kierowano tę produkcję. Lepszym serialem oscylującym wokół tematyki arturiańskiej jest chociażby „Merlin” BBC- schematyczny aż do bólu, nieco infantylny (w końcu to produkcja familijna), ale przyjemny i humorystyczny.
Oglądaliście? Jak wrażenia?