sobota, 29 stycznia 2011

"Jak zostać królem" reż. Tom Hooper


„Fascynująca opowieść o człowieku, który uratował królestwo i w przełomowym momencie historii mężnie poprowadził Anglików w walce przeciwko najeźdźcy. Po szokującej abdykacji Edwarda VIII książę Albert musi, mimo wielkich oporów, zasiąść na tronie Anglii jako Jerzy VI. Ogromną przeszkodą w wypełnianiu monarszych obowiązków jest dla niego… problem z wysławianiem się. Jedyną osobą, która może pomóc Jerzemu w odnalezieniu własnego głosu i stawieniu czoła groźbie inwazji hitlerowskiej, okazuje się australijski specjalista o wielce nieortodoksyjnych metodach pracy nad wymową. Wkrótce rodzi się przyjaźń, która odmieni życie dwóch niezwykłych ludzi i zadecyduje o losach największej z wojen.” (źródło: filmweb)
Moje ferie dobiegają końca, a ja postanowiłam dobrze wykorzystać pozostały czas wolny. A jak? W kinie oczywiście. 12 nominacji do Oscara, Tom Hooper, dziwny polski tytuł… A mowa oczywiście o „The king’s speech” , lub jak kto woli- „Jak zostać królem”. Na film ten czekałam z niecierpliwością odkąd tylko wyszedł pierwszy zwiastun, w którym z miejsca się zakochałam. Teraz to samo mogę powiedzieć o filmie.



Najnowszy obraz Toma Hoopera, reżysera, z którym stykam się po raz pierwszy, ma to coś, za co wielbię filmy- niesamowity klimat. Rewelacyjne zdjęcia, niezły scenariusz i jeden z najznamienitszych duetów ostatnich czasów- to wszystko sprawia, że „Jak zostać królem” jest filmem rewelacyjnym. Skoro o duetach mowa- tak, mam na myśli właśnie oscarową rolę Colina Firtha i fenomenalnego Geoffreya Rusha (czemu, ach czemu widziałam dotychczas tak mało produkcji z jego udziałem?). Patrząc na obsadę w oczy rzuca mi się jeszcze nazwisko Heleny Bonham Carter. Tym razem jednak powstrzymam się od peanów na cześć tej aktorki, jej kreacja, chociaż bez zarzutu, została zdecydowanie przyćmiona przez wspomnianą wcześniej parę, a i ja sama wolę oglądać panię Helenę w kreacjach Burtonowskich. W trakcie oglądania bałam się zbędnego patosu, mimo to nawet jeśli patetyczne sceny występowały zostały one przedstawione w taki sposób, że żadnych zarzutów mieć nie mogę.


Na koniec  zaś, żeby nie było za cukierkowo, przyczepię się do muzyki. Muzyka filmowa stanowi integralną część mojego życia i z każdym oglądanym filmem pogłębiam swoją wiedzę na temat słynnych kompozytorów. Nazwisko Alexandre Desplata było mi znane już wcześniej i miałam niemałe oczekiwania w stosunku do soundtracka z „The king’s speech”. A muzyki… prawie nie było. Wybiła się praktycznie tylko melodia z samego początku, a gdzie reszta? Nie wiem czy niewyróżniające się nuty były zabiegiem specjalnym, ja zatęskniłam za wyrazistszym brzmieniem.

Ten jeden błąd jestem w stanie wybaczyć, wszakże klimat „Jak zostać królem” broni się sam. Mnie pozostaje trzymać kciuki na Oscarach (chociaż nominacji za muzykę dalej nie rozumiem, niezbadane są wyroki Akademii) i czekać na wydanie dvd, gdyż film ten z przyjemnością umieszczę w domowej filmotece.
Obejrzyjcie koniecznie!


piątek, 28 stycznia 2011

"Lektor" Bernhard Schlink



„Hanna jest piękna, pociągająca i znacznie starsza od piętnastoletniego Michaela, który zakochuje się w niej bez pamięci. Chłopak zaczyna bywać w jej domu. Ich romans szybko przeradza się w namiętność, a częścią miłosnego rytuału staje się czytanie książek – on zostaje jej lektorem, ona dzięki niemu mniej dotkliwie odczuwa samotność. Pewnego dnia Hanna znika bez śladu. Mija kilka lat. Michael, już student prawa, spotyka ją  na Sali sądowej. W trakcie procesu poznaje mroczną przeszłość swojej ukochanej. Stopniowo uświadamia sobie, że Hanna, niegdyś strażniczka w obozie koncentracyjnym, ukrywa prawdę, której wstydzi się bardziej niż popełnionych zbrodni.”
Wokół „Lektora” Bernharda Schlinka krążyłam już dłuższy czas, aż w końcu dostałam go na święta. Książka odstała miesiąc na półce, czekając cierpliwie na swoją kolej, która nareszcie nastąpiła. Początkowo zraziła mnie trochę liczba stron (niecałe 170), jako że należę do osób uwielbiających ośmiuset stronicowe cegły. Po przeczytaniu stwierdziłam jednak, że autorowi udało się uniknąć zbędnego lania wody, a ja wcale nie czuję niedosytu, jak to często bywa w przypadku mniejszych objętościowo powieści. 

Powieść jest prowadzona w narracji pierwszoosobowej, z punktu widzenia Michaela. Nie jestem osobą, która faworyzuje którykolwiek typ narracji, a dzięki takiemu zabiegowi książka zyskała na intymności. Michael okazuje się być wyjątkowo wdzięcznym lektorem, co z pewnością podniosło wartość lektury w moich oczach.
Bernhard Schlink pisze o miłości, miłości niestandardowej nawet jak na nasze czasy, bo rozwijającej się pomiędzy piętnastoletnim chłopcem, a dojrzałą, bodajże trzydziestosześcioletnią kobietą. Nie jest to jednak pospolity romans, nietypowe uczucie jest tylko jednym z licznych poruszanych przez Schlinka tematów- samotności, potrzeby bliskości drugiej osoby, rozgrzeszenia, a wreszcie wstydu przed zrujnowaniem dotychczasowego wizerunku i wstydu rujnującego dotychczasowe życie.
Ze swojej strony polecam zapoznanie się z tą pozycją, lektura będzie niedługa, a mimo to przyjemna i skłaniająca do refleksji. A przede mną film ;)
Ode mnie: 5/6

wtorek, 25 stycznia 2011

"Czarny łabędź" reż. Darren Aronofsky


„Nina (Natalie Portman) jest baleriną w jednym z najlepszych zespołów baletowych w Nowym Jorku. Panuje tam zimne wyrachowanie. Baletnice zrobią wszystko, by zepchnąć w dół dziewczynę, która tylko stanie o stopień wyżej niż one. Zbliża się kres kariery Beth i rozpoczyna się polowanie na jej miejsce w „Jeziorze Łabędzim”. Główną rolą jest postać Odett, królowej łabędzi. Rola ta jest trudna, bo balerina będzie musiała grać zarówno słodkiego „Białego Łabędzia”, jak i mrocznego „Czarnego Łabędzia”.
Oczywiście Nina pretenduje do roli tego pierwszego, ale czy będzie umiała pokazać pazurki i zostać „Czarnym Łabędziem”? Czas płynie, a Nina desperacko próbuje odnaleźć swoją ciemną stronę. Wtedy zauważa w zespole dziewczynę wyglądającą jak ona. Za każdym razem, kiedy próbuje do niej podejść, dziewczyna odwraca się. W końcu spotyka ją po próbie. Ma na imię Lilly (Mila Kunis) i wygląda jak Nina. Nie jest jednak jej wierną kopią.” (źródło: filmweb)
Długo czekałam na „Czarnego łabędzia”, głośne dzieło Darrena Aronofsky’ego, znanego chociażby za rewelacyjne „Requiem dla snu”. W końcu odwiedziłam najbliższe kino i powiem tyle- wow. Film jest mocny. Psychodeliczny. Wgniatający w fotel. Prezentujący obłęd w najczystszej postaci. Przez cały seans siedziałam zahipnotyzowana, od czasu do czasu podskakując jak znerwicowany pacjent szpitala psychiatrycznego. Nic na to nie poradzę, tego rodzaju film oddziałuje na moją psychikę lepiej niż niejeden horror.

Przyznaję, że niedawno podziwiałam „Jezioro łabędzie” na deskach łódzkiego teatru Wielkiego, teraz zaś mogłam jeszcze raz poczuć piękno tej historii, posłuchać wspaniałej muzyki Czajkowskiego i powspominać pełne gracji ruchy baletnic. Jednak nawet bez znajomości oryginalnej sztuki „Czarny łabędź” broni się jako fantastyczny film, z doskonałymi kreacjami aktorskimi.

Tutaj kieruję ukłon w stronę Natalie Portman, która zagrała rewelacyjnie, co zresztą potwierdza Złoty Glob i, miejmy nadzieję, potwierdzi Oscar. Na koniec zaś biję czołem o podłogę przed talentem reżysera i oddalam się nieśmiało dalej rozpamiętywać geniusz „Czarnego łabędzia”.

A na koniec kilka klimatycznych plakatów reklamujących film. Więcej takich proszę!


Gorąco polecam! 

poniedziałek, 24 stycznia 2011

"Wyznania gejszy" Arthur Golden



„Niezwykła opowieść o życiu młodej japońskiej dziewczyny, która zostaje sławną gejszą, to głośny debiut literacki, bogaty w wiedzę historyczną i obyczajową. […] Opowieść Sayuri, córki biednego rybaka, zaczyna się w 1929 roku, gdy jako dziewięcioletnia dziewczynka zostaje sprzedana przez ojca do renomowanej szkoły gejsz w Kioto. Jej starsza, brzydsza siostra trafia do domu publicznego. Oczami Sayuri śledzimy jej edukację na gejszę: naukę tańca, muzyki, noszenia kimona, sztuki makijażu i układania włosów, podawania sake. Obserwujemy niezwykły świat, w którym kobiety, aby przetrwać, są szkolone na zawodowe uwodzicielki bogatych i wpływowych mężczyzn.”
Podczas ostatniej wizyty w bibliotece długo wędrowałam wśród półek w poszukiwaniu upragnionych tomiszczy. Kiedy więc natrafiłam na znajomo brzmiący tytuł bez wahania wzięłam ze sobą tę, swego czasu niezwykle popularną, książkę. Przyznaję, że nigdy nie byłam szczególną entuzjastką japońskiej kultury, uznałam jednak, że moja wiedza o gejszach jest niewystarczająca.

Początkowo zaczęłam dosłownie łykać strony, napisane lekkim, przystępnym stylem. Lektura okazała się wciągająca, do czasu. Do końca nie wiem czemu, jednak w pewnym momencie losy głównej bohaterki przestały mnie interesować, a pierwotny zapał malał z każdą kolejną stroną. Końcówka książki mocno mnie rozczarowała, a sama książka, z miana niezłej powieści zmalała do rangi zwykłego czytadła.
Taką, a nie inną opinię może u mnie warunkować niechęć do Sayuri, głównej bohaterki. O ile jako mała dziewczynka wydawała mi się czarująca i urocza, o tyle w późniejszym czasie była irytująco naiwna. Na moją sympatię nie zasłużyła również Hatsumomo, jedna z gejsz pretendujących do miana wyrazistszych postaci. Autor wykreowałby niezłą postać, gdyby nie niektóre infantylne działania, które moim zdaniem do kobiety w jej wieku zwyczajnie nie pasowały. Możliwe jednak że jestem w błędzie, a kultura japońska faktycznie determinowała takowe zachowanie. Jeśli tak, zwracam honor   i zasłaniam się całkowitą ignorancją w tym względzie ;)
Na plus przyznaję powieści nienajgorszy klimat i całkiem plastyczne opisy. Moją uwagę przykuły zwłaszcza barwne opisy kimon, które rozbudzały wyobraźnię i pozwalały zanurzyć się w różnokolorowy świat młodych gejsz. W gruncie rzeczy książka była przyzwoitym czytadłem, choć niewartym ponownej lektury.
Ode mnie: 3,5/6

Trudne początki

Witam wszystkich na moim blogu i zapraszam serdecznie do ponownych odwiedzin. Przyznaję szczerze, że literackie blogi odwiedzam od dawna w poszukiwaniu książkowych inspiracji i nie tylko. Sam pomysł założenia takowego zaświtał mi w głowie już dawno, a teraz, kiedy znalazłam trochę wolnego czasu, nareszcie przystępuję do realizacji. Mam tylko nadzieję, że zapał nie minie mi tak szybko i nie poprzestanę na jednym wpisie.
Tradycyjnie zamierzam zamieszczać recenzje książek, częściowo dla siebie samej, żeby móc po latach zobaczyć jak czytało mi się dane tomiszcze, a częściowo dla innych, chcąc podzielić się z tym co, w moim odczuciu, naprawdę warte jest przeczytania. Nie ukrywam, że pojawią się także recenzje filmowe, gdyż nie jestem tylko fanką słowa ale i obrazu.
W końcu zaś proszę o wyrozumiałość dla mojego fatalnego stylu :) Niestety nie każdemu dany jest talent do lekkiego posługiwania się słowem, niektórzy tak jak ja obarczeni są umysłem ścisłym.
 
Wordpress Theme by wpthemescreator .
Converted To Blogger Template by Anshul .